środa, 1 października 2014

21. "Le­piej być słyn­nym pi­jakiem, niż ano­nimo­wym alkoholikiem."

 Biegłam przez wielką halę z wielką torbą na ramieniu, rozglądając się. Musiałam wyglądać jak dziecko we mgle. Tuż za mną biegł zasapany Luke, krzycząc coś zawzięcie. Zatrzymałam się przed kasami, rzucając torbę na podłogę i w pospiechu szukając portfela.

- Sky błagam. - Usłyszałam cichy głos chłopaka. Zatrzymał się tuż obok mnie, opierając dłonie na kolanach i łapiąc oddech.
- Nie zrezygnuję. Muszę to zrobić. - Mówiłam, wyrzucając z torebki wszystkie mniej lub bardziej potrzebne rzeczy nie mogąc znaleźć tej najważniejszej.
- Nie puszcze cie samej. Nie teraz. Martwię się o..
- To pojedź ze mną. - Odwróciłam się gwałtownie, patrząc prosto w jego brązowe oczy.
- Żartujesz? - Wyprostował się, nie odrywając wzroku.
- Skoro tak bardzo się o mnie martwisz, poleć ze mną. - Uśmiechnęłam się szeroko.
- Ale przecież musiałbym się spakować, zadzwonić..
- Luke. - Podeszłam bliżej, łapiąc jego dużą dłoń. - Proszę..Muszę polecieć najbliższym samolotem. Cholernie mi na tym zależy..  - Spojrzałam na niego słodko, robiąc minę małej dziewczynki. Westchnął głośno i przytaknął głową. Klasnęłam w dłonie i ucałowałam go w policzek. Nachyliłam się nad torebką i jakąś magiczną mocą, moim oczom ukazał się portfel. Wyciągnęłam go i odwróciłam się gwałtownie w stronę kasy, gdzie stała niska, starsza kobieta i uśmiechała się sztucznie.

- Dwa bilety do Londynu poproszę. - Rzuciłam szybko, zakładając włosy za ucho i kątem oka spoglądając na przyjaciela.

Odkąd odzyskałam pamięć, co zajęło mi kilka tygodni, próbowałam skontaktować się z Louis'em. Okazało się, że Luke jest cudotwórcą i załatwił skądś numer do Liam'a. To czego dowiedziałam się o stanie Louis'a, przeraziło mnie. Wszelkie media trąbiły o powolnym i ponownym staczaniu się członka One Direction, a tylko ja wiedziałam, a raczej czułam, że to wszystko moja wina. Musiałam się z nim zobaczyć. Musiałam z nim porozmawiać. Musiałam mu pomóc.

~*~

Gdy znaleźliśmy się nad Londynem, wyjrzałam przez okno samolotu. Zaparło mi dech w piersiach, gdy zobaczyłam piękno i ogrom tego miasta. Nigdy jeszcze nie opuszczałam kraju, więc byłam pod niesamowitym wrażeniem. Nie miałam jednak głowy do zachwycania się widokami. Odwróciłam się w stronę drzemiącego Luke'a i szturchnęłam go delikatnie w ramię. Bez żadnego odzewu. Zrobiłam to raz jeszcze, tym razem trochę mocniej. Również nic. Westchnęłam i zaczęłam wiercić się w fotelu, nerwowo poprawiając włosy.

Super. Jestem już w Londynie. Tylko co teraz? Przecież nie mam zielonego pojęcia gdzie mogę Go znaleźć. 

Pomyślałam chwilę i uderzyłam się dłonią w czoło. Z torebki wyjęłam portfel, tym razem bez problemu. Wyciągnęłam z niego białą, złożoną dokładnie kartkę. W kilka sekund odnalazłam prywatny adres Louis'a, który podał mi w pierwszym liście. Oparłam się o siedzenie, oddychając z ulgą. Kolejny, wymyślony problem rozwiązany. Nagle zaczęłam się zastanawiać co On zrobił z moimi listami. Gdzieś w głębi serca miałam nadzieję, że jest na tyle sentymentalny, by zachować choć jeden z nich.

Na pewno nie jest tak popieprzony jak ja i nie nosi kawałka papieru w portfelu..

Już kilka minut później, wraz z przyjacielem staliśmy w wielkiej hali lotniska, rozglądając się na boki i zastanawiając co dalej.
- Dobra pani spontan, i co? - Luke spojrzał na mnie z uśmiechem, zakładając ręce na tors.
- Nie patrz tak. - Uciekłam wzrokiem, poprawiając torbę na ramieniu. Wyprostowałam kartkę, którą od dłuższego czasu kurczowo trzymałam w dłoni i po raz kolejny spojrzałam na adres. - Jedziemy tam. - Podałam chłopakowi kartkę, przygryzając wargę ze zdenerwowania.
- Robi się. Dobrze, że chociaż wiesz gdzie iść. - Zaśmiał się, zabierając ode mnie torbę, zarzucając ją sobie na ramię i łapiąc za dłoń. Wsiedliśmy do pierwszej lepszej taksówki i podaliśmy adres. Pod dużym, nowoczesnym blokiem zatrzymaliśmy się po kilkunastu minutach stania w korku. Wysiadłam z auta i rozejrzałam się. Pochmurne niebo zwiastowało szybkie nadejście ulewy, a chłodny wiatr sprawił, że dopiero w tamtym momencie zauważyłam, że zmieniliśmy nieco klimat. Przyzwyczajona do upalnych dni, nie pomyślałam nawet o czymś cieplejszym. Wzdrygnęłam się i założywszy włosy za ucho, spojrzałam na Luke'a. Wyskoczył z taksówki z prawdziwą gracją, poślizgując się na mokrym chodniku. W ostatniej chwili złapał równowagę i wyprostował się. Spojrzał na mnie z poważną miną.

- Tak miało być. - Stwierdził krótko, zatrzaskując drzwi czarnego auta.
Uśmiechnęłam się, jednak moja mina zmieniła się gwałtownie, kiedy spojrzałam na budynek, w którym mieszkał Louis. Wzięłam kilka głębokich oddechów i zrobiłam krok w przód.
- Mam iść z Tobą? - Usłyszałam za plecami.
- Nie.  Poradzę sobie. - Posłałam przyjacielowi krótki uśmiech i ruszyłam w stronę drzwi wejściowych.

Dowiedziawszy się od portiera na które piętro muszę się kierować, wsiadłam do szklanej windy. Wysiadłam na dziesiątym piętrze. Podeszłam do drzwi z numerem 100. Zmrużyłam oczy i odetchnęłam. Bardzo powoli uniosłam rękę i delikatnie zapukałam. Po odczekaniu kilku sekund ułożyłam dłoń na dzwonku. Nie otwierał. Zadzwoniłam jeszcze kilka razy, jednak nic się nie zmieniło. Oparłam się plecami o dębowe drzwi i zrezygnowana, zsunęłam się na podłogę. Przecież to gwiazda. Na pewno jest zajęty. Na pewno ma tysiące spraw. Na pewno jest zajęty. Wmawiałam sobie to wszystko, w głowie mając jedynie złe myśli. Przeczucia, które powoli wygrywały z logicznym tłumaczeniem sobie Jego nieobecności.

Stwierdziwszy, że nie ma sensu dłużej przesiadywać jak idiotka pod Jego drzwiami, podniosłam się i poprawiwszy koszulkę, ruszyłam w stronę windy. Gdy wyszłam z budynku, Luke opierał się o pobliski murek, paląc i rozglądając się na wszystkie strony.

- I jak?
- Nijak. - Wzruszyłam ramionami. - Nie ma go.
- To co teraz? - Odepchnął się od betonowego murku i podszedł bliżej.
- Nie wiem.. Nie mam pojęcia. - Rzuciłam zrezygnowana. - Chyba muszę tu poczekać.
- Nie żartuj. - Złapał mnie za rękę i pociągnął za soba.
- Co ty robisz?
- Musimy wynająć jakiś pokój. Nie będziemy tu sterczeć jak psychofani. - Stwierdził, nie odwracając się.
Odwróciłam głowę w stronę budynku. Mój wzrok skierował się na najwyżej znajdujące się okna. Wszędzie ciemno, żadnej oznaki życia we wszystkich, mieszkaniach na ostatnim piętrze. Westchnęłam subtelnie i podążąyłam za przyajcielem.


Mijały dni. Mijały godziny. Odliczałem każdą sekundę spędzoną samotnie, w barze. Miejscu, które stało się moim drugim, "lepszym" domem. Wlewałem w siebie hektolitry alkoholu. Wciągałem dziesiątki gram białego proszku. Połykałem mnóstwo tabletek. A wszystko po to by zapomnieć. Wmawiałem sobie, że to wszystko to idealne środki na zapomnienie. Niestety. Po zażyciu, cierpiałem i tęskniłem jeszcze bardziej. Miałem gdzieś to co myślą inni. Miałem gdzieś tysiące okładek i dziennikarzy, wylewających na mnie kubły pomyj. Byłem jaki byłem i robiłem co chciałem. Może wcale nie jestem dobrym człowiekiem? Może to były tylko pozory? Może to był zwykły, piękny sen. Coraz częściej pragnąłem obudzić się z amnezją. Zapomnieć o tym wszystkim. Zapomnieć o swoim dotychczasowym życiu. Zapomnieć o błędach i zawodzie w oczach mojej matki i Chłopaków.
Biała kreska, idealnie uformowana na szklanym blacie stolika. Obok dziesiątki kieliszków. 
Wypiłem kolejnego szota, nachyliłem się nad białym proszkiem i wciągnąłem całą, długa kreskę.

Przez ostatnie dni nabrałem przerażającej wprawy. Odchyliłem głowę do tyłu, pociągając nosem i mrużąc oczy. Rozkoszowałem się tym uczuciem. Narkotyk powoli płynął w moich żyłach. Wyciągnąłem dłoń po kolejny kieliszek.

 Dziesiąty
Jedenasty
Dwunasty...

Już nawet nie liczyłem. Nie byłem w stanie. Słaniałem się na krześle czując w sobie mieszankę alkoholu i kokainy. Oparłem głowę o dłonie, starając się dojrzeć cokolwiek. Kiedy mój wzrok w końcu powrócił do względnej normalności, ujrzałem kogoś. Zmrużyłem oczy, próbując przyjrzeć się lepiej. To Ona. Stała po drugiej stronie pomieszczenia, rozglądając się. Wszędzie poznałbym Jej piękne włosy i te ruchy. Podniosłem się gwałtownie, chcąc Ją zawołać. Zwrócić na siebie uwagę. Kiedy to zrobiłem, straciłem równowagę i upadłem na podłogę. Kiedy starałem się z niej podnieść, spojrzałem przed siebie. Zniknęła. Jak sen. Bo to był sen. To tylko głupie wyobrażenia zwykłego ćpuna. Leżąc na tej zimnej, brudnej podłodze, bardzo powoli zaczynałem odczuwać wstręt do samego siebie. Wstręt i obrzydzenie. Byłem beznadziejnym, słabym pseudo człowiekiem. Ubzdurałem sobie, że mogę być kimś wielkim. Że mogę zdobywać świat. Że mogę kochać. Opadłem bezwiednie na podłogę, a obraz przed moimi oczami zaczął się bardzo powoli rozmywać. Oddychanie stało się nagle poważnym problemem. Moje serce biło coraz wolniej. Z każdą sekundą, ciemność jaką widziałem, pogłębiała się. Poczułem czyjąś dłoń na ramieniu, by chwilę potem wypuścić ostatni dech z płuc.

"And I've hurt myself by hurting you ."


---------------------------------------------------------------------------------------------------

Przepraszam jeśli Was zawiodłam. ;( Coś czuję, że ten rozdział nie jest za dobry. Mam jednak nadzieję, że się mylę. Wielką nadzieję. Wybaczcie, że taki krótki, ale obiecuję postarać się o kolejny - dłuższy.
Buziaczki.

4 komentarze:

  1. Gdzie tam...
    Świetny rozdział.
    Mam nadzieję, że Lou z tego wyjdzie, chodź wiem, że lubisz smutne rozdziały (a przynajmniej tam myślę)
    Z niecierpliwością czekam na next.

    Dominika

    OdpowiedzUsuń
  2. therightman-fanfiction.blogspot.com

    Nietypowe fanfiction w roli głównej z Justinem Bieberem :)
    Znają się od zawsze. On starszy od niej o trzy lata, przystojny, umiejący się zachować, ona młodsza, ładna i wysportowana. Po dwóch latach rozłąki spotykają się ponownie i zaczynają inaczej siebie postrzegać. Próbują bronić się przed obezwładniającym ich uczuciem.
    Dlaczego, skoro oboje są młodzi, piękni i wolni?
    Może dlatego, że są... rodzeństwem?

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozdział jak zawsze świetny :D
    Mam nadzieję, że z Louisem będzie okej :) Nie mogę doczekać się nexta<3<3<3

    OdpowiedzUsuń
  4. przepraszam za spam
    " [...]Jestem osobą, jak to oni mówią? Pokrzywdzoną przez los?
    Taa, można tak powiedzieć.
    Żyje pod hasłem "Przeżyć dzień."
    I tak codziennie, w dzień w dzień.
    Mój psycholog mówi mówi że powinnam zmienić moje motto.
    Nie ma racji.
    Nie zna mnie.
    Wiele osób próbowało mi pomóc: szkolny psycholog, wychowawca, masę lekarzy...
    Moja przyjaciółka.
    Wszyscy mnie nie rozumieją.
    Skończyło się na tym że obiecałam się nie okaleczać.
    Na razie jest dobrze.
    Nie mogę powiedzieć co będzie jutro.

    Mam na imię Ally Rose, choć tak naprawdę Alice Hypnos.
    Moja rodzina jest z rodu Hypnos - magicznych stworzeń pilnujących waszych snów.
    My nie śnimy.
    My śnimy wasze sny.
    Mówiące jacy jesteście na prawdę, jakie są wasze problemy, z czym się borykacie.
    Bo sny są odzwierciedleniem nas samych.
    Nas głęboko wciśniętych w nasze serca.

    My, tylko my rozumiemy wasze sny.
    I naszym obowiązkiem jest wam pomagać ze swoimi problemami.
    Słowa mojej mamy, nie moje!
    Która przez tą ideę, jest psychologiem pomagającym wszystkim wokół.
    Piękna myśl, prawda?
    Ta, tylko że przez tą myśl w ogóle nie myśli o swojej rodzinie. Cały czas jej życie krąży wokół pracy, po tym jak mój kochany ojciec popadł w alkoholizm, a potem umarł.

    Nie mówmy teraz o tym.
    Nie mam dzisiaj na to siły.
    Na pewno kiedyś dowiecie się o mojej, strasznej i trudnej, przeszłości.
    Kiedyś.
    Nigdy.

    O czym to ja...?
    A tak!
    Moja mama żyję pracą, przez co chce być najlepszą hypnoską ze wszystkich.
    Ze wszystkich rodzin.
    Przez co mnie totalnie olewa i vice versa.
    Dlaczego?
    Jako jedyna z jej cudownego potomstwa, nie umiem oprzeć się waszymi snami.
    Czyli?
    Czyli kiedy czuję że któryś z przyziemnych zasypia, ja razem z nim.
    Nigdy wcześniej to się nie zdarzało.
    Moja siostra mówi że nie-zasypianie jest jak oddychanie.
    No to ja bym dawno nie żyła.
    I właśnie przez tą wadę mnie "odziedziczyła".
    Nie powiem to bolało, boli i będzie boleć.

    Jedynie z rodziny babcia jest ze mną.
    Osoba bardzo chora.
    A kiedyś,
    kiedyś tata... [...]

    [...]
    Więc...
    Nazywam się Ally Rose i tak jestem pokrzywdzona przez los.
    Teraz otworzę oczy, wstanę.
    I poraz etny powiem sobie...

    Przeżyj ten dzień [...]"

    http://alice-in-dreamsland.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń